poniedziałek, 15 lutego 2016

O "robieniu rzeczy", społeczeństwie i przetrwaniu w dzisiejszym świecie ;)

    Ostatnio śmiałam się, że mój rozwój przebiega nieco odwrotnie niż w większości przypadków, co pewnie wynika z tego, że w kluczowym momencie byłam trochę odizolowana od rówieśników (mowa o czasach końca gimnazjum, no i liceum). Zamiast pasjonować się sportem, tańcem i zespołami muzycznymi, ja rozważałam sprawy życia i śmierci, nie spałam przez Nietzschego i Heideggera, zastanawiałam się nad religią - tu trochę eksperymentowałam, żeby w końcu dojść do, złotego w moim mniemaniu, agnostycyzmu. 

     Ale skutki tego są takie, że teraz (wprawdzie dalej w młodym wieku, bo lat mam dopiero dwadzieścia trzy) rozważam zakup longboarda, chcę się nauczyć surfować, tańczyć dancehall, zaczęłam się wspinać, biegać i poszerzać horyzonty muzyczne, tak że w sumie wyglądam, tak na pierwszy, a nawet drugi rzut oka, młodziej niż wtedy. To tak tytułem wstępu... 

    No i ponieważ ostatnio są takie momenty mocno decyzyjne, musiałam sprężyć się i rzeczywiście przemyśleć, no i nazwać, to, co lubię, jakie wartości wyznaję, co robić dalej, czym się przejmować, a co olać... To ważny, ważny krok. Jeden z tych, na które nie możesz patrzeć "z przymrużeniem oka", jak na coś zbędnego, co robią tylko zaćpani bezrobotni hipisi. 

     O co chodzi z tym dziwnym tematem i postem... Otóż ostatnio złamałam nos, wcześniej przeżywałam (i wciąż trochę mną miota) ciężką depresję, ogólnie byłam chwilowo biedakiem na rozstajach, łapiącym dorywcze prace i ciągle nieszczęśliwym... To jest klimat sprzyjający lżejszym i cięższym rozkminom - jest na to czas i tragiczny klimacik tylko ułatwia sprawę . No więc zaczęłam się zastanawiać:

   DLACZEGO W SPOŁECZEŃSTWIE JEST TAKI PROBLEM Z LUDŹMI, KTÓRZY LUBIĄ ROBIĆ DZIWNE RZECZY, A PRZEDE WSZYSTKIM, ROBIĄ ICH DUŻO NA RAZ LUB CO JAKIŚ CZAS ZMIENIAJĄ OBSZAR SWOICH ZAINTERESOWAŃ?  

    Zarówno zmiana kierunku studiów, jak krótki staż pracy, czy też entuzjastyczna reakcja na nowe, zupełnie niezwiązane z „Twoją działką”, wyzwanie, jest PODEJRZANE. Sugeruje, że jesteś tak zwanym skoczkiem, wiecznym studentem, czy też, że jesteś po prostu niepoważny i  jedyne, co można Ci zaoferować, to przysłowiowy „krzyż na drogę”.

     Natrafiłam jakiś tydzień temu na bloga puttylike.com i osobę Emilie Wapnick, która nareszcie nazwała mój styl bycia i życia - nie żebym uważała, że ta etykieta opisuje mnie najdokładniej, z resztą, z uwagi na definicję, nie temu ona służy. Ale jednak jest to coś, pod czym mogę się podpisać.


     Multipotentialite - to, cytując za stroną: "a person who has many different interests and creative pursuits in life, (...) have no “one true calling” the way specialists do. Being a multipotentialite is our destiny. We have many paths and we pursue all of them, either sequentially or simultaneously (or both). Multipotentialites thrive on learning, exploring, and mastering new skills. We are excellent at bringing disparate ideas together in creative ways. This makes us incredible innovators and problem solvers."


      Podział na multi-ludzi i specjalistów jest oczywiście krzywdzący dla obu stron, ponieważ, zgodnie z ideą mojego bloga, wiadomo, że świat czarno-biały nie jest i między tymi pojęciami znajduje się szeroooka szara strefa pośrednia. Ale tu nie chodzi o kucie terminologii, która pozwoli nagle każdemu na stworzenie nowej rubryki w ankietach - chodzi raczej o preferencje co do stylu życia, pracy i nauki. 
     To, że istnieje zjawisko ostracyzmu społecznego wobec osób, które mają "kiełbie we łbie" i opierają się przed wybraniem sobie "konkretnego zajęcia" raz na zawsze, woląc raczej zmieniać nieco pole swoich zainteresowań co jakiś czas lub też robić wiele rzeczy na raz (albo jedno i drugie), to nie nowość. Ale dlaczego akurat na polskim gruncie jest to szczególnie odczuwalne? Czy to (mogę sobie gadać, bo mnie wtedy na świecie nie było, ale cóż, zaryzykuję) jakiś spadek po prl-owskiej przeszłości pełnej tak zwanych "fachowców"? A spróbuj być fachowcem od kilku rzeczy (czyli w przybliżeniu od wszystkiego)! Wiadomo, że w powszechnym mniemaniu wszystko w cudzysłowie jest równe nic (bez cudzysłowia). 

     Jakby tak spojrzeć poza obowiązujące w społeczeństwie dyktando, to brzmi całkiem nieźle, co nie? Czy nie tak to ma być, że, mówiąc wprost, mamy to jedno życie i warto doświadczyć jak najwięcej? A że obecnie problemy świata i ludzkości są na tyle złożone, że tak czy siak wymagają multidyscyplinarnego podejścia, to chyba taki rozrzutny intelektualnie charakterek to powinna być zaleta, czyż nie? Jak dla mnie to oczywiste. Byłoby też pewnie oczywiste dla Leonarda da Vinci, wielu mądrych starożytnych, a także współczesnych, którzy często łączą działalność artystyczną z naukową, przy okazji znajdując czas na sport. Ale ponieważ w kulturze wciąż króluje legenda "powołania", głosu z nieba, który ma nam objawić przeznaczenie, wciąż jesteśmy bombardowani koniecznością deklaracji, chce tego od nas każda bez wyjątku instytucja, z którą mamy styczność... 
      
    A z tym to już w ogóle jest problem... Z tymi deklaracjami. Certyfikatami, Dyplomami. Świadectwami. Wiecie, że w Domu Śląskim można kupić "Świadectwo wejścia na Śnieżkę"? Nie musisz tak naprawdę wcale tam wejść. Ale świadectwo masz.
   
     Jak to „odhaczyć”? Brak odpowiednich rubryk na linkedin, nie ma dokumentu potwierdzającego, srututu… Jak udokumentować popołudniową lekturę archiwalnych numerów Młodego Technika? Albo wyjątkowo ciężki trening, który jednak nie wpasowuje się w proponowane przez endomondo i pokrewne aplikacje kategorie? Kto POTWIERDZI I PRZYBIJE PIECZĄTKĘ?

     A to są przecież działania najcenniejsze ! Prawdziwe odkrycia są dokonywane właśnie wtedy, kiedy postęp nie może zostać udokumentowany w "starym języku", bo jeszcze NIKT TEGO WCZEŚNIEJ NIE ROBIŁ.

      Oczywiście nie kwestionuję, że jest mnóstwo ludzi, którzy mają to w nosie i robią swoje.

    Warto jednak mówić o takich sprawach, żeby było wiadomo, ile Ci "działający" ludzie muszą przejść przykrych doświadczeń w kontaktach z rodziną, znajomymi, mediami itd. Bo oni nie potrafią powiedzieć dokładnie, czego dotyczy projekt, ile zajmie, kiedy i gdzie robią co. Albo potrafią, ale nie mogą tego dokładnie opisać. Albo opiszą, ale będzie to chaotyczne, jak ten post. ;)

     Więc to jest zajawka dwóch problemów…

1.    Bycie „człowiekiem renesansu” w dzisiejszym świecie jest trudne, zwłaszcza, jeśli pierwsze sukcesy jeszcze przed nami i musimy tłumaczyć się wszystkim ze swoich decyzji i planów, po czym dość szybko jesteśmy oceniani i wkładani w szufladkę „wyrzutek społeczny”
2.  Jeszcze trudniejsze jest w ogóle podejmowanie jakichkolwiek działań z działki „unrecorded”…  Boimy się, że nie będzie jak tych nowych doświadczeń „oswoić”, wpisać do CV, więc ograniczamy się do (ludzie z fajnych firm – bez obrazy, proszę) korporacyjnej rutyny, przerażeni, że te dodatkowe rzeczy zwiodą nas z obranej ścieżki.



sobota, 30 stycznia 2016

O tym, jak niepodjęte na czas przez tchórzostwo decyzje i tak kiedyś trzeba podjąć. I już.

Kurs skałkowy - lipiec 2015 - powoli staram się skupiać na tym,
co ważne, nie tym, co społecznie wymagane.
Zdjęcie - Sudecka Szkoła Wspinaczki Blondas.pl
Był sobie czerwiec 2014. Połowa przełomowego roku. Pierwszy rok na dobre poza rodzinnym domem. (wyprowadzka w lipcu 2013). Rok nowo odkrytych talentów sportowych. Rok "pierwszej wpinki" i pierwszego lewego sierpowego, a także przepracowanych dziesięciu miesięcy w jednej firmie. A także rok wielkiego rozczarowania studiami na Wydziale X (nie chcę tu wzniecać kłótni o wydział, uczelnię, jakość, a jeśli chcę, to w przyszłości i grubszym artykułem o szkolnictwie wyższym w Polsce).

 Leżę i próbuję przyswoić sobie
kolejną dawkę pamięciowej wiedzy (która to nomen omen w świecie nowoczesnych technologii dawno się zdezaktualizowała i kwitnie dalej jedynie na Wydziale X ku radości "stypendystów dla sportu" i ku rozpaczy bardziej świadomych zainteresowanych studentów). Sprawdzałam wtedy nałogowo różne "opcje". Ten zwyczaj z resztą pozostał do dziś i chyba się z niego nie wyleczę. Objawy nasilają się, kiedy teoretycznie muszę zajmować się czymś, co mnie zupełnie nie interesuje... Wtedy odpływam myślami w przyjemniejsze regiony marzeń i rozważań nad moim miejscem na świecie.

"Podjęłam" wtedy szereg decyzji. Cudzysłów, bo tak naprawdę, mówiąc wprost, zabrakło mi "jaj".
Wiedziałam, że ukończenie Wydziału X w przypadku osoby o moim charakterze - bez względu na to czy mam to sobie poczytać za przymioty ducha, czy raczej beznadziejny przypadek awanturnictwa - graniczy z niemożliwością. Ilość kompletnie nieważnych kroków, w kompletnie nieinteresujących dziedzinach, które trzeba wykonać jest przytłaczająca. I nie ma gwarancji, czy nie napotka się po drodze dość nieprzewidywalnych zmiennych w postaci czyjegoś dobrego/złego humoru lub też po prostu pecha. Jednocześnie otwierały się możliwości - treningi, wspinanie, powrót do nieco zaniedbanych zainteresowań, takich jak Nauki o Ziemi, żeglarstwo... Udało mi się też na zasadzie prób i błędów wymyślić, co właściwie w tej inżynierii mnie kręci i czym chciałabym się zajmować, tak, żeby moja kreatywna dusza znalazła sobie pole do popisu.

Skutki są takie, że pomimo bardzo konkretnych działań, które wtedy podjęłam, jestem w tym samym punkcie, półtora roku później, w znacznie gorszej sytuacji, absolutnie mniej pewna swego, z mniejszą ilością argumentów przemawiających za moimi racjami... I jak w temacie: odwleczona decyzja i tak musi zostać podjęta, ale teraz dochodzi podwójny stres, bo CZAS, czas goni. Bo były plany, ambicje, pewien styl życia, który miałam prowadzić bezkompromisowo.

Klapsy klapsami, nauczki nauczkami. Teraz przed moim nielicznym gronem znudzonych czytelników przyrzekam być wierną swojemu sercu i przekonaniom. I nie wyrzekać się "jaj" swych - to znaczy pewnej skłonności do ostrych poglądów i jednoznacznych decyzji.

Zaczynam od przeprowadzki na piękne Pomorze Gdańskie, a potem.... Sami zobaczycie :)


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Luźne przemyślenia na temat Facebooka i jego wpływu na życie towarzyskie i życie w ogóle...

Natłok informacji. Informacje jedna na drugiej. Śmieszne filmy, zdjęcie z łazienki w klubie, fotografia certyfikatu zdania egzaminu, aktualizacja życia uczuciowego, nowa praca, reklama nowego produktu, nowinka ze świata gwiazd, ciekawe fakty z dziedziny fizyki kwantowej, wiadomości z Wiejskiej, zdjęcie z dzieciństwa... Wszystko przewija się przed oczami, wszystko chcemy obejrzeć, bo w jakimś tam sensie (określonym przez algorytm dopasowania, który automatycznie, ucząc się na naszych kliknięciach, dobiera treści) to nas dotyczy. Bo to moja koleżanka z podstawówki, a to jej chłopak, którego wprawdzie nie znam, ale grał w tej samej orkiestrze, tylko później, a jego kuzynka pracowała w restauracji, w której ja jadłam w ten poniedziałek.

Korzystam z fejsbukowego medium (intensywnie) od jakichś czterech lat. Umieściłam tam mnóstwo zdjęć. Przemyśleń. Dzieliłam się marzeniami. Poznawałam nowych ludzi. I stopniowo, niezauważalnie, coś się zaczęło zmieniać...

A ponieważ to nie ma być powieść, a ja po troszę ścisły mam umysł, wolałabym to wypunktować:

- wprost proporcjonalnie do ilości znajomych na fb, coraz mniej czasu poświęcałam na pielęgnowanie relacji, a coraz więcej na "pozyskiwanie" nowych. Te nowe relacje nie skutkowały jakimś rozkwitem aktywności towarzyskiej - po prostu osoby po, często jednorazowym, spotkaniu gdzieś w jakichś okolicznościach (impreza, studia wyjazd) były dodane, a ja z zadowoleniem przyglądałam się ich prywatnemu życiu, do którego mnie przecież zaprosili za pośrednictwem kliknięcia.

- przestałam buszować w poszukiwaniu zajęć. Kiedyś moim hobby było włóczęgostwo w poszukiwaniu ciekawych miejsc, okazji do zrobienia czegoś fajnego. Odkąd zaufałam fejsbukowym grupom i stronom, swoje wycieczki ograniczyłam do sieci. Co oczywiście wykluczyło tak ciekawe kiedyś, przypadkowe wrocławskie znajomości.

- osoby, które z jakichś przyczyn trafiały do grona moich znajomych, niejednokrotnie nie poznawały mnie na ulicy

- posty i zdjęcia publikowane na fejsie stwarzały fałszywe poczucie bezpieczeństwa - miałam wrażenie, że moi przyjaciele i znajomi "są na bieżąco", a ja nie muszę nic im opowiadać. Z resztą efekt był i jest obosieczny - znajomi nie pytają, bo widzą opublikowane treści, więc teoretycznie "nie ma o czym gadać".

-  zamiast inspirować się przeglądanymi na fejsie treściami, niejednokrotnie włączał mi się tryb "zombie" - tępe przeklikiwanie kolejnych historii, artykułów i filmów w poszukiwaniu nie wiadomo czego.

- zamiast opowiadać o wydarzeniach, opowiadałam rodzinie "co tam dziś znalazłam na fejsbuku", bo "widziałam taki filmik", a "w internetach krążą takie memy"...

- straciłam werwę do działania. Więcej mojej energii pochłaniało tworzenie pożądanego wizerunku, niż "robienie rzeczy".

- i najważniejsze: straciłam dystans. Zapomniałam, że to naprawdę się nie dzieje. Że nie było mnie na tym weselu, z którego zdjęcia oglądam. To nie moja mała kuzynka. A to nie mój wyjazd w góry. Z tą koleżanką, której zdjęcia oglądam, nie gadałam od wieków, więc po co mi wiedzieć, gdzie spędziła weekend?

Wiecie, ja nie chcę moralizować. Może większość z Was radzi sobie z tym wszystkim, a ja jestem cienki bolek... Ale szczerze wątpię. Człowiek nie oswoił się jeszcze z dzisiejszą technologią. Jest często dla niego tak samo zabójcza, jak kiedyś dla Indian wódka. Bez odpowiedniej dyscypliny  można się zatracić, a pozornie nadal wszystko jest w porządku. Uśmiechamy się, pracujemy, wyjeżdżamy na weekend. Tylko czas jakoś szybciej leci. A ludzie jakoś rzadziej i mniej szczerze rozmawiają. Relacje z ukochaną osobą nagle jakoś ciężko jest poukładać... Bo społeczności narzucają taki a taki wzór związku, przyjaźni, relacji rodzinnych, zdjęcia są w takiej konkretnej, a nie innej konwencji, więc, z racji tego, że człowiek to "zwierzę estetyczne", zaczynamy szukać podobieństw, komponować symetryczne sekwencje, próbujemy się jakoś wpasować w ten główny nurt (nawet, jeśli główny z założenia jest anty itd.)... Takie to niskie, że aż wstyd się przyznać. Że się zawsze było takim twardzielem, a nabrali nas na obietnicę bogatego życia towarzyskiego, którego po prostu nie potrafiliśmy ułożyć i upilnować w codziennym życiu.

Od paru tygodni próbuję łatać, co się popsuło, w relacjach, co do których byłam pewna, że są na zawsze. O te nowe, wartościowe, próbuję zadbać od początku. I uczyć się od nowa naturalnych kontaków "oko w oko".

Daje sobie około miesiąca na zamknięcie fejsowej działalności.
Ne ma co wylewać dziecka z kąpielą - portale społecznościowe mają służyć do komunikacji wizerunkowej i w takim celu je zachowam. Na przykład profil na Linkedin czy Goldenline, strony promujące moją osobę pod względem artystycznym, biznesowym, naukowym czy jakimkolwiek innym sensownym. Nawet fejsbuk, ale w postaci fanpage'a.

Natomiast fejsowi służącemu do podtrzymywania relacji czy kreowania alternatywnej prywatnej rzeczywistości mówię stanowcze nie.

Aktualizacja: złowieszcze objawy zanikły po eliminacji około 95% "znajomych", 99% grup i prawie 99,99% zalajkowanych stron. Pozostałe naście ludzi + rodzina oraz pięć grup wzajemnej adoracji nie powoduje już tak głębokiej frustracji, więc testowo spróbuję nowego podejścia do fejsowego świata, zwłaszcza, że z okazji przeprowadzki, przez jakiś czas światek ten może mi się okazać potrzebny...
Następny update dotyczący fejsbuka już niedługo...


Zmęczenie fejsowego materiału. Alegoria mojego stanu ducha na
widok dużej ilości selfie.
A przy okazji instalacja sąsiadów rodziców
z okazji Nowego Roku, bodajże 2014. 

wtorek, 5 stycznia 2016

Parę słów na temat tego, o czym tu będę opowiadać i kalkulacja ryzyka, które podejmuje przeciętny czytelnik, zgłębiając te jakże intelektualnie dojrzałe treści...

Jak może widać, a może nie, jest tu wszystko. Zmarnowałam trochę zdrowia i nerwów na tłumaczeniu się ludziom z moich dość wielu zainteresowań, aż w końcu stwierdziłam że, jak pisała Joanna Chmielewska, "trudno, żebym się podzieliła na kilka sztuk dla przyjemności idioty" (gdzie, wiadomo, nie każdy idiota, a ja nie geniusz, ale dajcie człowiekowi być wariatem, jak lubi).

Więc będą próby literackie, treningi siłowe, myki fotograficzne, impresje z podróży, opisy żeglarskich wyczynów, sprawozdania z nauki programowania, ciekawostki geograficzne i ekologiczne, komentarze do wydarzeń ze świata wspinaczki i alpinizmu, teorie odnośnie rozciągania przed i po bieganiu, bajki z końca świata, ale też rozważania filozoficzne, polityczne i historyczne, dowody matematyczne i uff ciężko stwierdzić co jeszcze.

Nikogo nie zmuszam do czytania, czasem wręcz odradzam, ale jak już jesteście, to zapraszam w moje chaotyczne progi.

Z dzieckiem płci żeńskiej - Marlą - w skałach

Wanno-doniczka w zapomnianej miejscowości
Wintersingen w Szwajcarii