poniedziałek, 11 stycznia 2016

Luźne przemyślenia na temat Facebooka i jego wpływu na życie towarzyskie i życie w ogóle...

Natłok informacji. Informacje jedna na drugiej. Śmieszne filmy, zdjęcie z łazienki w klubie, fotografia certyfikatu zdania egzaminu, aktualizacja życia uczuciowego, nowa praca, reklama nowego produktu, nowinka ze świata gwiazd, ciekawe fakty z dziedziny fizyki kwantowej, wiadomości z Wiejskiej, zdjęcie z dzieciństwa... Wszystko przewija się przed oczami, wszystko chcemy obejrzeć, bo w jakimś tam sensie (określonym przez algorytm dopasowania, który automatycznie, ucząc się na naszych kliknięciach, dobiera treści) to nas dotyczy. Bo to moja koleżanka z podstawówki, a to jej chłopak, którego wprawdzie nie znam, ale grał w tej samej orkiestrze, tylko później, a jego kuzynka pracowała w restauracji, w której ja jadłam w ten poniedziałek.

Korzystam z fejsbukowego medium (intensywnie) od jakichś czterech lat. Umieściłam tam mnóstwo zdjęć. Przemyśleń. Dzieliłam się marzeniami. Poznawałam nowych ludzi. I stopniowo, niezauważalnie, coś się zaczęło zmieniać...

A ponieważ to nie ma być powieść, a ja po troszę ścisły mam umysł, wolałabym to wypunktować:

- wprost proporcjonalnie do ilości znajomych na fb, coraz mniej czasu poświęcałam na pielęgnowanie relacji, a coraz więcej na "pozyskiwanie" nowych. Te nowe relacje nie skutkowały jakimś rozkwitem aktywności towarzyskiej - po prostu osoby po, często jednorazowym, spotkaniu gdzieś w jakichś okolicznościach (impreza, studia wyjazd) były dodane, a ja z zadowoleniem przyglądałam się ich prywatnemu życiu, do którego mnie przecież zaprosili za pośrednictwem kliknięcia.

- przestałam buszować w poszukiwaniu zajęć. Kiedyś moim hobby było włóczęgostwo w poszukiwaniu ciekawych miejsc, okazji do zrobienia czegoś fajnego. Odkąd zaufałam fejsbukowym grupom i stronom, swoje wycieczki ograniczyłam do sieci. Co oczywiście wykluczyło tak ciekawe kiedyś, przypadkowe wrocławskie znajomości.

- osoby, które z jakichś przyczyn trafiały do grona moich znajomych, niejednokrotnie nie poznawały mnie na ulicy

- posty i zdjęcia publikowane na fejsie stwarzały fałszywe poczucie bezpieczeństwa - miałam wrażenie, że moi przyjaciele i znajomi "są na bieżąco", a ja nie muszę nic im opowiadać. Z resztą efekt był i jest obosieczny - znajomi nie pytają, bo widzą opublikowane treści, więc teoretycznie "nie ma o czym gadać".

-  zamiast inspirować się przeglądanymi na fejsie treściami, niejednokrotnie włączał mi się tryb "zombie" - tępe przeklikiwanie kolejnych historii, artykułów i filmów w poszukiwaniu nie wiadomo czego.

- zamiast opowiadać o wydarzeniach, opowiadałam rodzinie "co tam dziś znalazłam na fejsbuku", bo "widziałam taki filmik", a "w internetach krążą takie memy"...

- straciłam werwę do działania. Więcej mojej energii pochłaniało tworzenie pożądanego wizerunku, niż "robienie rzeczy".

- i najważniejsze: straciłam dystans. Zapomniałam, że to naprawdę się nie dzieje. Że nie było mnie na tym weselu, z którego zdjęcia oglądam. To nie moja mała kuzynka. A to nie mój wyjazd w góry. Z tą koleżanką, której zdjęcia oglądam, nie gadałam od wieków, więc po co mi wiedzieć, gdzie spędziła weekend?

Wiecie, ja nie chcę moralizować. Może większość z Was radzi sobie z tym wszystkim, a ja jestem cienki bolek... Ale szczerze wątpię. Człowiek nie oswoił się jeszcze z dzisiejszą technologią. Jest często dla niego tak samo zabójcza, jak kiedyś dla Indian wódka. Bez odpowiedniej dyscypliny  można się zatracić, a pozornie nadal wszystko jest w porządku. Uśmiechamy się, pracujemy, wyjeżdżamy na weekend. Tylko czas jakoś szybciej leci. A ludzie jakoś rzadziej i mniej szczerze rozmawiają. Relacje z ukochaną osobą nagle jakoś ciężko jest poukładać... Bo społeczności narzucają taki a taki wzór związku, przyjaźni, relacji rodzinnych, zdjęcia są w takiej konkretnej, a nie innej konwencji, więc, z racji tego, że człowiek to "zwierzę estetyczne", zaczynamy szukać podobieństw, komponować symetryczne sekwencje, próbujemy się jakoś wpasować w ten główny nurt (nawet, jeśli główny z założenia jest anty itd.)... Takie to niskie, że aż wstyd się przyznać. Że się zawsze było takim twardzielem, a nabrali nas na obietnicę bogatego życia towarzyskiego, którego po prostu nie potrafiliśmy ułożyć i upilnować w codziennym życiu.

Od paru tygodni próbuję łatać, co się popsuło, w relacjach, co do których byłam pewna, że są na zawsze. O te nowe, wartościowe, próbuję zadbać od początku. I uczyć się od nowa naturalnych kontaków "oko w oko".

Daje sobie około miesiąca na zamknięcie fejsowej działalności.
Ne ma co wylewać dziecka z kąpielą - portale społecznościowe mają służyć do komunikacji wizerunkowej i w takim celu je zachowam. Na przykład profil na Linkedin czy Goldenline, strony promujące moją osobę pod względem artystycznym, biznesowym, naukowym czy jakimkolwiek innym sensownym. Nawet fejsbuk, ale w postaci fanpage'a.

Natomiast fejsowi służącemu do podtrzymywania relacji czy kreowania alternatywnej prywatnej rzeczywistości mówię stanowcze nie.

Aktualizacja: złowieszcze objawy zanikły po eliminacji około 95% "znajomych", 99% grup i prawie 99,99% zalajkowanych stron. Pozostałe naście ludzi + rodzina oraz pięć grup wzajemnej adoracji nie powoduje już tak głębokiej frustracji, więc testowo spróbuję nowego podejścia do fejsowego świata, zwłaszcza, że z okazji przeprowadzki, przez jakiś czas światek ten może mi się okazać potrzebny...
Następny update dotyczący fejsbuka już niedługo...


Zmęczenie fejsowego materiału. Alegoria mojego stanu ducha na
widok dużej ilości selfie.
A przy okazji instalacja sąsiadów rodziców
z okazji Nowego Roku, bodajże 2014. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz