sobota, 30 stycznia 2016

O tym, jak niepodjęte na czas przez tchórzostwo decyzje i tak kiedyś trzeba podjąć. I już.

Kurs skałkowy - lipiec 2015 - powoli staram się skupiać na tym,
co ważne, nie tym, co społecznie wymagane.
Zdjęcie - Sudecka Szkoła Wspinaczki Blondas.pl
Był sobie czerwiec 2014. Połowa przełomowego roku. Pierwszy rok na dobre poza rodzinnym domem. (wyprowadzka w lipcu 2013). Rok nowo odkrytych talentów sportowych. Rok "pierwszej wpinki" i pierwszego lewego sierpowego, a także przepracowanych dziesięciu miesięcy w jednej firmie. A także rok wielkiego rozczarowania studiami na Wydziale X (nie chcę tu wzniecać kłótni o wydział, uczelnię, jakość, a jeśli chcę, to w przyszłości i grubszym artykułem o szkolnictwie wyższym w Polsce).

 Leżę i próbuję przyswoić sobie
kolejną dawkę pamięciowej wiedzy (która to nomen omen w świecie nowoczesnych technologii dawno się zdezaktualizowała i kwitnie dalej jedynie na Wydziale X ku radości "stypendystów dla sportu" i ku rozpaczy bardziej świadomych zainteresowanych studentów). Sprawdzałam wtedy nałogowo różne "opcje". Ten zwyczaj z resztą pozostał do dziś i chyba się z niego nie wyleczę. Objawy nasilają się, kiedy teoretycznie muszę zajmować się czymś, co mnie zupełnie nie interesuje... Wtedy odpływam myślami w przyjemniejsze regiony marzeń i rozważań nad moim miejscem na świecie.

"Podjęłam" wtedy szereg decyzji. Cudzysłów, bo tak naprawdę, mówiąc wprost, zabrakło mi "jaj".
Wiedziałam, że ukończenie Wydziału X w przypadku osoby o moim charakterze - bez względu na to czy mam to sobie poczytać za przymioty ducha, czy raczej beznadziejny przypadek awanturnictwa - graniczy z niemożliwością. Ilość kompletnie nieważnych kroków, w kompletnie nieinteresujących dziedzinach, które trzeba wykonać jest przytłaczająca. I nie ma gwarancji, czy nie napotka się po drodze dość nieprzewidywalnych zmiennych w postaci czyjegoś dobrego/złego humoru lub też po prostu pecha. Jednocześnie otwierały się możliwości - treningi, wspinanie, powrót do nieco zaniedbanych zainteresowań, takich jak Nauki o Ziemi, żeglarstwo... Udało mi się też na zasadzie prób i błędów wymyślić, co właściwie w tej inżynierii mnie kręci i czym chciałabym się zajmować, tak, żeby moja kreatywna dusza znalazła sobie pole do popisu.

Skutki są takie, że pomimo bardzo konkretnych działań, które wtedy podjęłam, jestem w tym samym punkcie, półtora roku później, w znacznie gorszej sytuacji, absolutnie mniej pewna swego, z mniejszą ilością argumentów przemawiających za moimi racjami... I jak w temacie: odwleczona decyzja i tak musi zostać podjęta, ale teraz dochodzi podwójny stres, bo CZAS, czas goni. Bo były plany, ambicje, pewien styl życia, który miałam prowadzić bezkompromisowo.

Klapsy klapsami, nauczki nauczkami. Teraz przed moim nielicznym gronem znudzonych czytelników przyrzekam być wierną swojemu sercu i przekonaniom. I nie wyrzekać się "jaj" swych - to znaczy pewnej skłonności do ostrych poglądów i jednoznacznych decyzji.

Zaczynam od przeprowadzki na piękne Pomorze Gdańskie, a potem.... Sami zobaczycie :)


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Luźne przemyślenia na temat Facebooka i jego wpływu na życie towarzyskie i życie w ogóle...

Natłok informacji. Informacje jedna na drugiej. Śmieszne filmy, zdjęcie z łazienki w klubie, fotografia certyfikatu zdania egzaminu, aktualizacja życia uczuciowego, nowa praca, reklama nowego produktu, nowinka ze świata gwiazd, ciekawe fakty z dziedziny fizyki kwantowej, wiadomości z Wiejskiej, zdjęcie z dzieciństwa... Wszystko przewija się przed oczami, wszystko chcemy obejrzeć, bo w jakimś tam sensie (określonym przez algorytm dopasowania, który automatycznie, ucząc się na naszych kliknięciach, dobiera treści) to nas dotyczy. Bo to moja koleżanka z podstawówki, a to jej chłopak, którego wprawdzie nie znam, ale grał w tej samej orkiestrze, tylko później, a jego kuzynka pracowała w restauracji, w której ja jadłam w ten poniedziałek.

Korzystam z fejsbukowego medium (intensywnie) od jakichś czterech lat. Umieściłam tam mnóstwo zdjęć. Przemyśleń. Dzieliłam się marzeniami. Poznawałam nowych ludzi. I stopniowo, niezauważalnie, coś się zaczęło zmieniać...

A ponieważ to nie ma być powieść, a ja po troszę ścisły mam umysł, wolałabym to wypunktować:

- wprost proporcjonalnie do ilości znajomych na fb, coraz mniej czasu poświęcałam na pielęgnowanie relacji, a coraz więcej na "pozyskiwanie" nowych. Te nowe relacje nie skutkowały jakimś rozkwitem aktywności towarzyskiej - po prostu osoby po, często jednorazowym, spotkaniu gdzieś w jakichś okolicznościach (impreza, studia wyjazd) były dodane, a ja z zadowoleniem przyglądałam się ich prywatnemu życiu, do którego mnie przecież zaprosili za pośrednictwem kliknięcia.

- przestałam buszować w poszukiwaniu zajęć. Kiedyś moim hobby było włóczęgostwo w poszukiwaniu ciekawych miejsc, okazji do zrobienia czegoś fajnego. Odkąd zaufałam fejsbukowym grupom i stronom, swoje wycieczki ograniczyłam do sieci. Co oczywiście wykluczyło tak ciekawe kiedyś, przypadkowe wrocławskie znajomości.

- osoby, które z jakichś przyczyn trafiały do grona moich znajomych, niejednokrotnie nie poznawały mnie na ulicy

- posty i zdjęcia publikowane na fejsie stwarzały fałszywe poczucie bezpieczeństwa - miałam wrażenie, że moi przyjaciele i znajomi "są na bieżąco", a ja nie muszę nic im opowiadać. Z resztą efekt był i jest obosieczny - znajomi nie pytają, bo widzą opublikowane treści, więc teoretycznie "nie ma o czym gadać".

-  zamiast inspirować się przeglądanymi na fejsie treściami, niejednokrotnie włączał mi się tryb "zombie" - tępe przeklikiwanie kolejnych historii, artykułów i filmów w poszukiwaniu nie wiadomo czego.

- zamiast opowiadać o wydarzeniach, opowiadałam rodzinie "co tam dziś znalazłam na fejsbuku", bo "widziałam taki filmik", a "w internetach krążą takie memy"...

- straciłam werwę do działania. Więcej mojej energii pochłaniało tworzenie pożądanego wizerunku, niż "robienie rzeczy".

- i najważniejsze: straciłam dystans. Zapomniałam, że to naprawdę się nie dzieje. Że nie było mnie na tym weselu, z którego zdjęcia oglądam. To nie moja mała kuzynka. A to nie mój wyjazd w góry. Z tą koleżanką, której zdjęcia oglądam, nie gadałam od wieków, więc po co mi wiedzieć, gdzie spędziła weekend?

Wiecie, ja nie chcę moralizować. Może większość z Was radzi sobie z tym wszystkim, a ja jestem cienki bolek... Ale szczerze wątpię. Człowiek nie oswoił się jeszcze z dzisiejszą technologią. Jest często dla niego tak samo zabójcza, jak kiedyś dla Indian wódka. Bez odpowiedniej dyscypliny  można się zatracić, a pozornie nadal wszystko jest w porządku. Uśmiechamy się, pracujemy, wyjeżdżamy na weekend. Tylko czas jakoś szybciej leci. A ludzie jakoś rzadziej i mniej szczerze rozmawiają. Relacje z ukochaną osobą nagle jakoś ciężko jest poukładać... Bo społeczności narzucają taki a taki wzór związku, przyjaźni, relacji rodzinnych, zdjęcia są w takiej konkretnej, a nie innej konwencji, więc, z racji tego, że człowiek to "zwierzę estetyczne", zaczynamy szukać podobieństw, komponować symetryczne sekwencje, próbujemy się jakoś wpasować w ten główny nurt (nawet, jeśli główny z założenia jest anty itd.)... Takie to niskie, że aż wstyd się przyznać. Że się zawsze było takim twardzielem, a nabrali nas na obietnicę bogatego życia towarzyskiego, którego po prostu nie potrafiliśmy ułożyć i upilnować w codziennym życiu.

Od paru tygodni próbuję łatać, co się popsuło, w relacjach, co do których byłam pewna, że są na zawsze. O te nowe, wartościowe, próbuję zadbać od początku. I uczyć się od nowa naturalnych kontaków "oko w oko".

Daje sobie około miesiąca na zamknięcie fejsowej działalności.
Ne ma co wylewać dziecka z kąpielą - portale społecznościowe mają służyć do komunikacji wizerunkowej i w takim celu je zachowam. Na przykład profil na Linkedin czy Goldenline, strony promujące moją osobę pod względem artystycznym, biznesowym, naukowym czy jakimkolwiek innym sensownym. Nawet fejsbuk, ale w postaci fanpage'a.

Natomiast fejsowi służącemu do podtrzymywania relacji czy kreowania alternatywnej prywatnej rzeczywistości mówię stanowcze nie.

Aktualizacja: złowieszcze objawy zanikły po eliminacji około 95% "znajomych", 99% grup i prawie 99,99% zalajkowanych stron. Pozostałe naście ludzi + rodzina oraz pięć grup wzajemnej adoracji nie powoduje już tak głębokiej frustracji, więc testowo spróbuję nowego podejścia do fejsowego świata, zwłaszcza, że z okazji przeprowadzki, przez jakiś czas światek ten może mi się okazać potrzebny...
Następny update dotyczący fejsbuka już niedługo...


Zmęczenie fejsowego materiału. Alegoria mojego stanu ducha na
widok dużej ilości selfie.
A przy okazji instalacja sąsiadów rodziców
z okazji Nowego Roku, bodajże 2014. 

wtorek, 5 stycznia 2016

Parę słów na temat tego, o czym tu będę opowiadać i kalkulacja ryzyka, które podejmuje przeciętny czytelnik, zgłębiając te jakże intelektualnie dojrzałe treści...

Jak może widać, a może nie, jest tu wszystko. Zmarnowałam trochę zdrowia i nerwów na tłumaczeniu się ludziom z moich dość wielu zainteresowań, aż w końcu stwierdziłam że, jak pisała Joanna Chmielewska, "trudno, żebym się podzieliła na kilka sztuk dla przyjemności idioty" (gdzie, wiadomo, nie każdy idiota, a ja nie geniusz, ale dajcie człowiekowi być wariatem, jak lubi).

Więc będą próby literackie, treningi siłowe, myki fotograficzne, impresje z podróży, opisy żeglarskich wyczynów, sprawozdania z nauki programowania, ciekawostki geograficzne i ekologiczne, komentarze do wydarzeń ze świata wspinaczki i alpinizmu, teorie odnośnie rozciągania przed i po bieganiu, bajki z końca świata, ale też rozważania filozoficzne, polityczne i historyczne, dowody matematyczne i uff ciężko stwierdzić co jeszcze.

Nikogo nie zmuszam do czytania, czasem wręcz odradzam, ale jak już jesteście, to zapraszam w moje chaotyczne progi.

Z dzieckiem płci żeńskiej - Marlą - w skałach

Wanno-doniczka w zapomnianej miejscowości
Wintersingen w Szwajcarii